Super Zdrowe Gnioty

on piątek, 11 października 2013
Dziś artykuł z serii - Ignorant w Kuchni

zdrowe gnioty już upieczone

Cześć kochani, w trosce o Waszą dobrą formę przedstawiam Wam przepis na super zdrowe gnioty. Dlaczego zdrowe? Nie tylko dlatego, że wykonane są z pełnoziarnistej mąki żytniej (są tacy co uważają, że jakakolwiek mąka jest niezdrowa) ale przede wszystkim dlatego, że bardzo trudno je zjeść są bowiem twarde i zwarte. Ale do rzeczy, poniżej przepis:

Wsypać do miski:
  • 200g żytniej mąki typ 2000 (uwaga, nie używać białej mąki pszennej, bo zamiast gniotów mogą nam wyjść puszyste ciabatty)
  • 10g pokruszonych świeżych drożdży (nie są niezbędne, bo ciasto i tak nie wyrośnie)
  • pół łyżeczki soli
  • pół łyżeczki cukru
Po wymieszaniu dolać:
  • 150g letniej wody (mieszać wszystko przez ok 30 sek. aż do uzyskania lepkiej kluchy)
Odstawić pod przykryciem na 1,5 godziny w ciepłe miejsce (punkt ten można pominąć gdyż jak już wspomniałem ciasto i tak nie wyrośnie)

Rozgrzać piekarnik do 250 stopni (nie włączać termoobiegu chyba że chcemy super-chrupkie gnioty), naoliwić dłonie (oliwą z pierwszego tłoczenia) i podzielić ciasto na 3 części. Uformować na blasze wyłożonej papierem trzy podłużne bułeczki. Na wierzch powciskać ulubione dodatki, u mnie:
  • gruboziarnista sól
  • tymianek z ogródka
  • czosnek z bazaru
zdrowe gnioty jeszcze surowe
 
Wstawić do piekarnika na 20 minut. Wyjąć i schrupać gdy tylko nie będą parzyć (następnego dnia chłodne będą już naprawdę bardzo zdrowe - da się zjeść do trzech kęsów na raz). 
Przestroga na koniec - nie częstujcie tym wypiekiem dzieci gdyż przez najbliższe pół roku w odpowiedzi na pytanie "Kochanie czy chcesz spróbować co dziś tatuś upiekł" usłyszycie jedynie cichnący tupot małych stópek. 

To wszystko - pozdrawiam Was ciepło - bądźmy wszyscy zdrowi. 
IwO

Recykling Kalorii.

on czwartek, 5 września 2013

- Ile pali? - Zadał mi pytanie pan, który chciał kupić mojego wysłużonego Opla Vectrę. Ze wstydem odpowiedziałem, że pali 11 litrów na 100 kilometrów ale później z dumą dodałem, że woził za to masę różnych pożytecznych rzeczy, takich jak panele podłogowe, cegły, glazurę. O oborniku do inspektu jakoś nie wspomniałem. Taktyka wydawała się niezbyt dobra ale jako, że pan klient był z branży budowlanej (a także zapewne poprzez fakt, że opuściłem cenę o 1000 zł) do transakcji doszło i pożegnaliśmy się z Oplem roniąc łzy wzruszenia. 
No właśnie, gdy kupujemy lub sprzedajemy auto, ilość spalanego paliwa jest dla nas kluczowa. Chcemy przejechać jak najwięcej kilometrów na jak najmniejszej ilości benzyny. Jest po prostu taniej a także jak przekonują nas media bardziej ekologicznie. Podobnie bardziej ekologicznie jest wyłączać światło w łazience, nie zostawiać laptopa na noc i niepodłączonych ładowarek w kontaktach. Każdy z nas o tym słyszał i większość z nas mocniej lub słabiej stara się tych wytycznych trzymać.
Skoro tak bardzo zachęca się nas do oszczędzania energii (w postaci prądu, benzyny, gazu itp), to dlaczego namawia nas się jednocześnie do szastania kaloriami? Zjadane kalorie to nic innego jak paliwo dla naszego ciała. Pozwalają nam utrzymywać podstawowe funkcje życiowe oraz odpowiednią temperaturę ciała (nie dotyczy gadów, płazów i innych zmiennocieplnych, które muszą biegać to na słońce to w cień - dziękuję ci ewolucjo, że oszczędziłaś mi tego obowiązku). Ponadto kalorie pozwalają nam wykonywać różne czynności, które zapewnić mają nam schronienie, pożywienie, potomstwo itp. Zgodnie z obecnymi trendami oszczędzania źródeł energii, powinniśmy dbać o to, by nasze cenne kalorie wykorzystane były w sposób oszczędny i efektywny. Jednak akurat tutaj tendencje są zupełnie odwrotne. Media, lekarze, firmy sportowe, zachęcają nas do jak największej aktywności fizycznej a celem ma być spalenie jak największej ilości kalorii. 
Dlaczego tak jest? Dlaczego portal typu Endomondo nagradza nas (chwali) gdy zmarnujemy całą masę jedzenia biegając na bieżni lub kręcąc rundy wokół osiedla na rowerze? Czujemy satysfakcję patrząc na nasz komputerek rowerowy wyświetlający, że właśnie spaliliśmy 1 000 kcal. Można by powiedzieć, że właśnie wywaliliśmy pokaźną pizzę do kosza ale nas cieszy fakt, że w nagrodę za spalone kalorie możemy sobie zjeść drugą. Przyznam, że gdybym był kosmitą i obserwował zachowanie ludzi, mocno podrapałbym się w głowę (lub jej kosmiczny odpowiednik) widząc taki proceder. 

Wiemy, że ruch jest zdrowy, że nasze ciała wyręczane przez maszyny w wielu czynnościach potrzebują wysiłku fizycznego by nie stać się miękką, tłustą, galaretą. Jednak to co robimy jest niezwykle rozrzutne. Podróżujemy do pracy samochodem, który spalić ma jak najmniej paliwa, jedziemy nim na siłownię gdzie wydajemy pieniądze na karnet po to, by kręcić przez godzinę na rowerze stacjonarnym, spalając kalorie z kanapki za którą zapłaciliśmy... A może by tak spalić kalorie ze zjedzonej w pracy kanapki podróżując rowerem z pracy do domu? Nie wydamy pieniędzy na paliwo ani na karnet, nie zużyjemy prądu na siłowni, zapłacimy tylko za kanapkę. 
Tak właśnie rozumiem ekologię. Wydaje mi się, że ekologia pojmowana jako niemarnowanie może być podstawą do stworzenia niezwykle konsekwentnej postawy życiowej polegającej na wykonywaniu czynności, które mają sens, które coś wytwarzają. Najprostszym przykładem jest właśnie praca w ogrodzie. Grabimy, kopiemy, wyrywamy, przenosimy, wykonujemy skłony i wyprosty - wszystkie te ruchy, znane nam z siłowni prowadzą do wytworzenia jedzenia. Spalone kalorie nie wyparowują w powietrze, przyczyniają się do powstania roślin, które możemy zjeść, dzięki czemu mamy siłę i energię do produkowania większej ich ilości. Oczywiście nie każdy ma ogród, nie każdy lubi dłubanie w ziemi ale jestem gorąco przekonany, że nadanie ruchowi fizycznemu celu innego niż spalanie kalorii wyszłoby ludzkości na dobre. 


W moim utopijnym świecie, ludzie prowadzący siedzący tryb życia, uprawialiby aktywność fizyczną przynoszącą realne korzyści. Jeśli jechaliby rowerem to jechaliby po coś (po zakupy, do pracy, w odwiedziny), zamiast chodzić na siłownię, zgłaszaliby się jako wolontariusze do noszenia cegieł lub innych prac fizycznych, służących tym, którzy z jakiegoś powodu sami pracować nie mogą. Jednym słowem jedliby po to by się ruszać i wytwarzać a nie ruszaliby się po to by móc bez wyrzutów sumienia jeść. 
To wszystko jest utopia, ludzie nigdy nie porzucą karnetu na modną siłownię, schludnej szatni i wypasionych sprzętów do fitnessu dla  darmowej pracy fizycznej. Nasze głowy już tak nie działają, zdominowane są przez kampanie koncernów sprzedających nam ruch fizyczny. No tak, kupujemy możliwość poruszania się - brzmi jak wariactwo ale tek jest. Pewnych rzeczy odkręcić się już raczej nie da ale może jakiś mądry inżynier mógłby zaprojektować rowerek stacjonarny, który owszem, liczyłby spalone kalorie ale przy okazji ładowałby akumulator zasilający nasz laptop, telewizor czy cokolwiek innego co zasilić można siłą mięśni daną nam hojnie przez naturę...

PS Podejrzewam, że ktoś już wymyślił taki rowerek ale pewnie kiepsko się sprzedaje albo w ogóle nie został wprowadzony do produkcji.

Odwieczny dylemat z sałatą

Sałata to dość problematyczne warzywo. Nie dlatego, że trudno ją wyhodować, wręcz przeciwnie, sałata, którą posadziłem w maju jako kompletny i absolutny ignorant, wyrosła i pozwoliła się nam cieszyć swoim smakiem przez kilka dobrych tygodni. Odmiana, którą posadziłem nazywała się "Justyna". Wybrał ją za mnie pan sprzedawca w sklepie ogrodniczym, którego poprosiłem o sałatę, którą najtrudniej zamordować. Nie pomylił się, sałata została posadzona zbyt gęsto, następnie była wydłubywana pazurami z ziemi (jako kompletny sałatowy osesek) i sadzona raz jeszcze w odpowiednich odstępach. No ale wyrosła, o:


Prawdziwy problem z sałatą zaczyna się jednak gdy zostanie ona już zerwana. Najpierw trzeba znaleźć w sobie siłę i ją umyć. Tu pojawia się dylemat nr 1. Umyć całą czy tylko kilka listków, które chcemy zjeść? A może nie myć w ogóle, trochę chrupiącego piachu nikomu jeszcze nie zaszkodziło... Zakładając, że odrzucamy opcję z piachem, wydaje mi się, że lepiej jest umyć sałatę całą, odwirować lub osuszyć szmatką, schować do słoika, zakręcić i przechowywać w lodówce:



W przeciwnym wypadku skończy się najprawdopodobniej wyrzuceniem nadpsutej sałaty po kilku dniach bo po prostu nikomu głodnemu nie będzie się chciało obrywać kilku listków, myć i suszyć tylko po to by dojść do dużo trudniejszego dylematu nr 2.
Ileż to dyskusji, ba, nawet kłótni rodzinnych słyszałem na temat sposobu kładzenia sałaty na kanapce. Szkół jest wiele:
  1.  chleb, masło, sałata, żółty ser, wędlina, pomidor
  2. chleb, masło żółty ser, sałata, wędlina, pomidor
  3. chleb, sałata, wędlina, żółty ser, pomidor
  4. .....
Kto jest dobry z matematyki może policzyć ilość kombinacji tego układu (zapraszam w komentarzach, miło widziany wzór) zakładając, że chleb jest zawsze na spodzie (nie znałem jeszcze szaleńca który wieńczyłby kanapkę chlebem)

Jednak prawdziwy problem pojawia się gdy ktoś np nie używa masła, wtedy moja szkoła (czyli opcja nr 1) się nie sprawdza. Sałaty nie można przykleić do chleba i zapewne gdy podniesiemy kanapkę do ust cała nasza misterna piramida ześlizgnie się z chleba i spadnie z plaskiem na podłogę (jeśli właśnie umyliśmy) lub na spodnie (jeśli włożyliśmy świeżo-uprane). Pozostaje szalona opcja położenia sałaty na samym wierzchu, wtedy byle podmuch wiatru zerwie nam ją z kanapki no ale przynajmniej cała reszta na niej zostanie. 

Przed prawdziwym wyzwaniem stanąłem jednak ostatnio. Postanowiłem zjeść kanapkę ze smalcem i sałatą. No i co tu począć? Pod smalec sałaty się po prostu nie da położyć, na smalec można ale wtedy kanapka wygląda jakby była z samą sałatą. Wreszcie po kilkunastu minutach myślenia olśniło mnie. Znalazłem sposób uniwersalny, który sprawdzi się dla wszystkich zmagających się z problemem umiejscowienia sałaty w kanapce. A więc uwaga:


Tak jest - chleb (w tym wypadku chrupek ryżowy marmaid), smalec, sałata, smalec, chleb. Ściskamy mocno sałatę między dwoma kawałkami chleba ze smalcem i nic nam nie wypadnie. Na dodatek rodzina myśli, że jemy super-lekką kanapkę z chrupka ryżowego i sałaty. Polecam sposób do innych kombinacji (np w przypadku kanapki bez masła). Wiem, wiem, podziękujecie przy okazji, dla Was wszystko.

Miłego dnia - IwO


Blog o rzeczach prostych jak kiełbasa

on wtorek, 3 września 2013
To nie jest blog o rzeczach skomplikowanych. To jest blog o rzeczach prostych, najprostszych z możliwych. 


Nie twierdzę, że rzeczy wyrafinowane, dopracowane, oryginalne i niespotykane są złe. Często obserwuję ludzi skupionych na jakimś aspekcie życia, zdeterminowanych i niezwykle wytrwałych, umiejących doprowadzić coś do poziomu absolutnie nieosiągalnego dla zwykłego śmiertelnika. Myślę sobie wtedy, że to nie jest czas dla ludzi renesansu. Nie można skupiając się na wielu  dziedzinach na raz, osiągnąć poziom, który prezentują inni - wyspecjalizowani. Lecz nie każdy z nas jest gotów poświęcić się czemuś bez reszty (ja właśnie do takich należę). Co pozostaje zatem tym, którzy zamierzają kosztować życia z wielu talerzy? Według mnie pozostają im absolutne podstawy - prostota, która jest w obecnych czasach zapomniana, a która  stanowiła kwintesencję życia przez wiele lat.
Gdy myślę więc o ogrodzie to myślę o roślinach, które będą w nim rosły w sposób jak najbardziej naturalny. Chciałbym, żeby dawały sobie radę bez większego wysiłku (tak jak moja faworytka aronia), bez podpórek, oprysków, chuchania i dmuchania. Tak zresztą widzę ekologię - jako hodowlę tych gatunków, które są najnaturalniejsze dla danego regionu a przez to najlepiej przystosowane do radzenia sobie z lokalną pogodą i chorobami. Wszak o to chyba chodziło naszym przodkom - by mieć coś, co zapewni im jedzenie i nie zawiedzie w zimne lato. Nie chodziło im raczej o puchar działkowca za największego pomidora typu bawole serce. O ekologii napiszę pewnie jeszcze nie raz ale dziś chciałem skupić się na... kiełbasie.

Naszła mnie ostatnio ochota na zjedzenie na obiad zwykłej, smażonej kiełbasy z cebulą. "Ot takie proste jedzenie" - pomyślałem. Kiełbasę kupiłem w Lidlu, kosztowała dwadzieścia kilka złotych za kilogram więc wcale nie tanio. W domu przeczytałem sobie na spokojnie jej skład. Nie znam się specjalnie na tym co jest dla nas zdrowe a co szkodliwe ale przyznam, że byłem porażony ilością składników - generalnie wychodziła złotówka za każdy składnik... Powiedziałem więc "basta!", zaprosiłem sąsiada na grilla i nakarmiłem go Lidlową kiełbasą (tak na marginesie to nie mam nic przeciwko Lidlowi - w każdym, znanym mi, popularnym sklepie kiełbasy mają pokaźną listę składników), sam zaś postanowiłem zrobić coś naprawdę prostego i myślę, że mi się udało. Przepisu nie trzeba podawać, wystarczy zdjęcie, wszystko na nim jest znane i oczywiste, wszystko nasz dziad lub pradziad mógł znaleźć w granicach swojej wsi.

jeszcze jelito ale skrajnie niefotogeniczne

 I ja też się specjalnie nie najeździłem. Wino kupiłem w Lidlu (cóż za hipokryzja - i to na dodatek Chilijskie, no ale załóżmy, że nasz pradziad był Włochem i wina miał pod dostatkiem), czosnek na lokalnym bazarze, tymianek zerwałem w ogródku (kolejna z super-roślin nie wymagających żadnej opieki), karkówkę kupiłem w wiejskiej masarni, sól i pieprz w supermarkecie (przyznaję się uczciwie), no i jelito... Jelito kupiłem także w wiejskiej masarni ale nie w sklepie, tylko u samego szefa. Panie ekspedientki powiedziały mi, żebym udał się do budynku na tyłach gdzie po przejściu przez plastikową firanę znalazłem się w schludnym biurze. Za biurkiem siedział pan szef, który wysłuchawszy mnie, wysłał swojego pracownika do chłodni po pięć metrów jelita za pięć złotych (dlaczego kupiłem pięć metrów? nie mam pojęcia, naprawdę, nie pytajcie więcej). W domu zmieliłem mięso na grubym oczku (5mm) zmieszałem z posiekanym tymiankiem, wyciśniętym czosnkiem, solą, pieprzem i winem, po czym zakasałem rękawy i zabrałem się za nawlekanie jelita na specjalną końcówkę do kiełbas, która leżała nieużywana przez dziesięć lat w szufladzie z przyborami. Generalnie sprawa nie była trudna, coś jak zakładanie dużo za długich rajstop (a właściwie to kalesonów bo jelito jest dziurawe z obu końców).


 Zawiązałem supełek na końcu i przemieliłem wszystko jeszcze raz, nadziewając moją pierwszą kiełbasę. Jedyny problem jaki się pojawił to powietrze nadymające kiełbasę w pierwszej fazie mielenia - myślę że zapobiec temu można wiążąc supełek dopiero wtedy gdy mięso zacznie wyjeżdżać z maszynki. Tak czy siak, powietrze jakoś uleciało (z niezłym gwizdem) i kiełbasa została nadziana. Podzieliłem ją na pętka zakręcając co jakiś wypchane jelito wokół własnej osi. Dodatkowo, na zwężeniach oddzielających pętka zawiązałem supełki z krótkich kawałków jelita (miałem wrażenie, że gdy tego nie zrobię to wszystko mi się odkręci z powrotem).
jeszcze brzydka

 Kiełbasa została następnie wrzucona do gorącej wody i gotowana przez 30 min (myślę że mogło być krócej). Z 660g mięsa zostało 440g kiełbasy  co daje 100g produktu wyprodukowanego ze 150g mięsa - wynik raczej nie spotykany w niesuszonych kiełbasach ze sklepu. Gdy woda, w której gotowałem kiełbasę ostygła, zebrałem z niej pokaźną ilość smalcu co bardzo ucieszyło K, która nie przepada za tłuszczem i bardzo się cieszy gdy się on wytopi/wyparuje lub w inny sposób zdematerializuje. Ja, jako świeżo upieczony ekolog postanowiłem nic nie marnować i na zebranym smalczyku podsmażyłem moją kiełbasę i podałem z warzywami.
 już piękna i chrupiąca

Powiem wam szczerze - smakowała inaczej niż taka ze sklepu - miała bardziej zwartą konsystencję i wyczuwalny posmak czerwonego wina. Przetestowałem moje dzieło na sobie, K (żonie), N (córce) i M (mamie) - wszystkim smakowało a moje kochane dziecko, spytane wczoraj co chce na kolację (minął już ponad tydzień od zjedzenia całej kiełbasy) odpowiedziało, że "taką kiełbaskę, którą zrobił ostatnio tatuś" - mam tylko nadzieję, że nie uzależniłem dziecka od smaku wina...

Zmianowanie z Truskawkami - czyli Jak Rozgryzłem Panią Bauer

on środa, 28 sierpnia 2013
Jako rasowy asekurant zastanawiałem się ostatnio jaką religię najbardziej opłaca się wyznawać. Pierwsze spostrzeżenie, które mi się nasunęło to, że zdecydowanie nie opłaca się być ateistą. Jeśli faktycznie nie ma Boga, żadnej, choćby najmniejszej istoty, która wpływałaby w jakiś sposób na na nasze życie to bez względu na to, czy w coś wierzyliśmy czy też nie, za życia lub po śmierci nie czeka nas ani kara ani nagroda. Więc zdecydowanie warto uwierzyć w Boga, którego oczekiwania względem nas są najbardziej spójne z naszym światopoglądem. Oczywiście można też przyjąć inne strategie:

  •  statystyczną (uwierzyć w Boga w którego wierzy największa ilość osób)
  •  uniwersalną (uwierzyć w Boga, którego oczekiwania pokrywają się z jak największą ilością oczekiwań innych Bogów i liczyć na to, że jeśli nawet nie trafiliśmy w odpowiednie bóstwo to przynajmniej przestrzegaliśmy właściwych zasad) 
  • losową (zdecydowanie najczęstsza strategia polegająca na przyjęciu wiary ludzi wśród których się wychowaliśmy)
dwunastoletni plan zmianowania, który naraził mnie na złośliwe docinki ze strony rodziny
Przed podobnym dylematem stanąłem kilka tygodni temu gdy postanowiłem zadbać o moje poletko chwastów. Oto w księgarni dziesiątki książek o ogrodzie, internet rojący się od porad i forów oraz facebook pękający w szwach od zbuntowanych amerykanów hodujących w donicach cokolwiek co nie jest zmodyfikowane genetycznie. Przyjąłem czwartą nie opisaną wcześniej strategię wyboru, na tzw. sknerę. Postanowiłem nie kupować żadnej nowej książki lecz skorzystać z tej, która stoi w pokoju K. (mojej  żony) i którą sam jej kupiłem na mikołajki parę lat temu (wspaniały mąż kupił na mikołajki żonie książkę o hodowaniu warzyw - w sumie dobrze że nie o technikach prasowania). Książkę napisała pani Kristina Bauer i ma tytuł "Ogród Warzywny" - bingo! dokładnie to czego chcę. Postanowiłem więc zaufać bezkrytycznie pani Bauer i nie popełnić błędu, który popełniłem szukając dla siebie zdrowej diety. Próbując stosować się do wszystkich zasad przedstawianych przez internetowych guru do spraw żywienia, spostrzegłem, że jedyną rzeczą, której jeszcze nie wykluczyłem z jadłospisu jest seler naciowy. Po dniu spędzonym z selerem w zębach porzuciłem moje postanowienia i teraz jem po prostu to, co wydaje mi się najmniej przetworzone przez człowieka (czyli np to co wyrosło w moich chaszczach). Wracając do tematu - z ogrodem będzie inaczej, będę wierzył pani Bauer a gdy coś mi nie wyjdzie, będę pisał na blogu licząc na to, że pomożecie mi znaleźć rozwiązanie. 
Książka nie jest zbyt gruba. Pani Kristina pisze w niej o różnych zagonach, jak je uprawiać, co kiedy wysiać i co z czym łączyć. Wspaniały start dla laika takiego jak ja (jak najmniej własnych decyzji). Jest tylko jeden problem... Pani Bauer nie ma talentu do wyjaśniania pojęcia zmianowania. Ten niezwykle ważny element planowania ogrodu został opisany jedną skromną tabelką, która połączona jest z rysunkiem zagonów na którym nic nie widać - jakieś krzaczki i strzałki, nic nie opisane, to co wziąłem za sałatę okazało się w końcu być ziemniakami.

 źródło: Kristina Bauer "Ogród Warzywny"

 Po długich godzinach (poważnie, godzinach!) ślęczenia nad tabeleczką i rozszyfrowywania rysunku zagonów, stworzyłem coś w rodzaju Sudoku, co pozwoliło mi zaplanować rozkład zagonów oraz ich zmianowanie. Dla wszystkich, którzy nie mają ochoty przegryzać się przez to co ja, przedstawiam poniżej sposób na rozgryzienie zmianowania pani Bauer.

  • Zacznijmy od truskawek. Tak ma wyglądać ich wędrówka po zagonach w kolejnych latach:


ROK


I II III IV V VI VII
GRZĄDKA 1






2





T0
T0 T1
3



T0 T1 T2
T0 T1 T2 T3
4

T0 T1 T2 T3
T0 T1 T2 T3
5 T0 T1 T2 T3


T1 T2 T3
6 T2 T3




T3

Truskawki rosną co roku na dwóch grządkach w dwóch rzędach, w każdym rzędzie rosną truskawki w innym wieku:
T0 - tutaj na początku roku rośnie coś co da nam plony i zniknie do sierpnia (np groch), potem na to miejsce trafiają młodziutkie truskawki, które plony dadzą dopiero latem następnego roku
T1 - tu rosną truskawki posadzone w poprzednim roku, dają plon w czerwcu i zostają na grządce. 
T2 - truskawki dwuletnie - dają plon w czerwcu i zostają na kolejny rok. 
T3 - truskawki trzyletnie - dają plon w czerwcu po czym zostają brutalnie wyrwane i pożegnane na kompoście, w drugiej części roku na ich miejsce trafiają warzywa jesienne. 

  • Zet Ka Es I - ta wyliczanka śni się po nocach każdemu kto próbuje zmianowania z panią Bauer. Oznacza ona zmianowanie pozostałych zagonów nietruskawkowych:
Z - zagon ziemniaczany
K - zagon korzeniowy
S - zagon strączkowy
I - zagon indiański (dziwaczna nazwa oznaczająca cukinie, ogórki, dynie itp)
Generalnie zarówno w pionie jak i w poziomie  Zet Ka Es I mają następować po sobie i bez truskawek wyglądać to ma tak:


ROK


I II III IV V VI VII
GRZĄDKA 1 Z K S I Z K S
2 K S I Z K S I
3 S I Z K S I Z
4 I Z K S I Z K
5 Z K S I Z K S
6 K S I Z K S I
  • Schody zaczynają się gdy spróbujemy nałożyć na siebie obie te tabelki. Wg mnie najprostszym sposobem jest wpisanie do tabeli truskawkowej prawidłowego zmianowania pozostałych zagonów na grządce nr jeden.  O tak:


ROK


I II III IV V VI VII
GRZĄDKA 1 Z K S I Z K S
2





T0
T0 T1
3



T0 T1 T2
T0 T1 T2 T3
4

T0 T1 T2 T3
T0 T1 T2 T3
5 T0 T1 T2 T3


T1 T2 T3
6 T2 T3




T3

Następnie wypełniamy kolumny (czyli w pionie) podążając za wyliczanką "Zet Ka Es I, Zet Ka Es I, Zet Ka Es I..."
Pierwszy rok wychodzi bez problemów, w drugim zauważamy że truskawki wlazły nam na zagon Zet, nie przejmujemy się i drugą połowę zagonu wpisujemy poniżej, tuż obok truskawek T3.
W rezultacie otrzymujemy kompletny plan zmianowania który wyglądać powinien o tak:


ROK


I II III IV V VI VII
GRZĄDKA 1 Z K S I Z K S
2 K S I Z K S T0
T0 T1
3 S I Z K T0 T1 T2
T0 T1 T2 T3
4 I Z T0 T1 T2 T3 I
T0 T1 T2 T3 S
5 T0 T1 T2 T3 S I Z
T1 T2 T3 K
6 T2 T3 K S I Z K
T3 Z
 

Tak więc rozgryźliśmy szalony plan pani Bauer - takie zmianowanie powraca do układu z roku nr jeden dopiero po 12 latach (dam więc znać za dekadę z hakiem jak mi poszło).

PS  Mam w ogrodzie 18 grządek - planuję więc poświęcić na plan p. Bauer 12 z nich a reszta przeznaczona będzie na rośliny nie objęte zmianowaniem - pomidorki, porzeczki itp.

PS2 Właśnie napotkałem pierwszy problem, przeszukałem swój ogród i praktycznie dysponuję samymi truskawkami T0, będę więc musiał trochę oszukiwać. Tak to jest w życiu, tabelka piękna, od linijki, a potem człowiek pogrąża się w chaosie  codzienności. Ale życie od linijki byłoby strasznie nudne, prawda? Idę sadzić truskawki.



Bardzo lubię aronię

on piątek, 23 sierpnia 2013
Dlaczego?

  • Wcale nie dlatego, że jestem miłośnikiem kwaśnego i cierpkiego smaku oraz konsystencji składającej się głównie z małych pestek. 
  • Ani też dlatego, że uwielbiam mieć dłonie i ubrania w kolorze sinobordowym
  • Nie jestem też fanatykiem witaminy C - dobrze wiem, że przeziębienie bierze się nie z niedoboru witaminy C a z posiadania pięciolatka, który przynosi na i w sobie masę wirusów z przedszkola.

MOJA ARONIA

Lubię aronię przede wszystkim dlatego, że ona lubi mnie. Dobrze rozumie, że jestem człowiekiem zajętym, mam masę pracy, zwierzęta domowe, rodzinę, różne dłużej lub krócej trwające pasje. Czeka na mnie spokojnie w ogrodzie i nie przeszkadzają jej dzikie trawy rosnące wokół. Wie, że pewnego sierpniowego popołudnia potknę się o nią i upadając w trawę spostrzegę, że przygotowała dla mnie całą masę granatowo-czarnych kulek. Kulki są kwaśne i cierpkie ale nie dlatego, że aronia jest złośliwa, po prostu właśnie takie umie robić, są za to napakowane witaminami i innym dobrodziejstwem. 

Aronia jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Uparłem się, że ją chcę gdy małżonka spytała jakie rośliny kupić do ogrodu (nie wiem dlaczego powiedziałem akurat "aronię". Być może dlatego, że sprzedawano sok z aronii we wczesnym kapitalizmie i wtedy było to coś egzotycznego). Co roku widziałem masę czarnych kulek którym pozwalałem opaść i zeschnąć. Mimo iż zawiodłem ją tyle razy, ona ciągle szykowała dla mnie nowe owoce. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem jej nie zawieść. 

Zebrałem absolutnie wszystkie owoce, nawet te nieco przywiędłe. Oto plon z dwóch krzaczków:

ZDJĘCIE JEST NA INNYM KOMPIE, WRZUCĘ PÓŹNIEJ
(mógłbym znaleźć masę zdjęć w internecie ale chcę Wam pokazywać tylko swoje, prawdziwe zdjęcia)

Owoce poleżały dwa dni w lodówce i wyglądało, że mogłyby jeszcze poleżeć długo.  Ale ja nie miałem potrzeby ich przetrzymywać - chciałem coś z nich zrobić. Wybrałem, jak na ignoranta przystało, najprostszą opcję. Kupiłem dwie paczki cukru do dżemów 3:1, zmiksowałem wszystkie moje owoce w garnku blenderem (nie na zupełną miazgę), zagotowałem z cukrem i przełożyłem do słoików, które zakręciłem i postawiłem do góry nogami. Nie wiem po co się stawia słoiki do góry nogami ale wszyscy tak robią. Wszystko się pięknie zassało z wyjątkiem jednego, ostatniego słoika, który napełniony był do połowy. I bardzo dobrze się stało, bo dzięki temu mogłem spróbować mojego dżemu od razu. Cierpki smak został, mini pesteczki też ale wiecie co? Powiem Wam, że trudno o pyszniejszą rzecz niż konfitura/dżem (czy jak to tam zwał) z własnej aronii na serze pleśniowym typu roquefort.

Myślę, że aronia w tej postaci świetnie się nada też do mięs i innych serów. 

Dzięki ci aronio, że na mnie cierpliwie poczekałaś.


Najprostszy na świecie żółty ser. Uwaga - tylko dla ignorantów!

on środa, 21 sierpnia 2013
Jak zrobić najłatwiejszy na świecie żółty ser?
  1. Musimy być ignorantem by nie bolały kuchenne herezje
  2. Wyglądamy za okno i wypatrujemy najbliższą krowę

  3. Patrzymy czy krowa zdrowo się odżywia (ładnie przeżuwa trawę, odpoczywa na leżąco i znów przeżuwa)
  4. Czekamy do wieczora aż pojawi się pan rolnik po krowę
  5. Śledzimy rolnika zabrawszy uprzednio plastikową butelkę po wodzie mineralnej (no albo kankę jak ktoś ma ale to raczej nie ignoranci)
  6. Kupujemy od pana rolnika półtora litra mleka za 3 zł (2 zł za litr - info dla matematycznych ignorantów) - Uwaga, nie oszukujemy - pasteryzowane mleko z osiedlowej "Żabki" się nie zsiądzie.
  7. Stawiamy zakupione mleko w garnku na dobę w ciepłym miejscu (ignorujemy docinki rodziny)
  8. Następnego dnia wąchamy mleko- jak kwach to dobrze

  9. Mieszamy mleko - powinny być w nim takie krupy/kluchy

  10. Dodajemy kurkumy - w końcu ser ma być żółty! 

  11. Podgrzewamy na b. małym ogniu - u mnie 3 w skali od 1 do 9

  12. Czekamy aż oddzieli się serwatka czyli kluchy opadną na dno a na wierzchu zostanie coś o konsystencji wody, mleko nie powinno być gorące - czyli da się włożyć palec i się nie oparzyć

  13. Przelewamy zawartość z garnka na sitko (dobrze coś podstawić pod sitko bo inaczej serwatka się wyleje na podłogę co spodoba się jedynie kotu)

  14. Czekamy aż ser sobie odcieknie, jeśli nie odcieknie do końca to pomagamy mu przyciskając łyżką
  15. No dobrze, skoro już schrzaniliśmy sprawę tą kurkumą to staramy się przełożyć ser na estetyczny talerzyk i zachować odcisk sitka 

  16. Cichaczem wstawiamy ser do lodówki i czekamy aż rodzina spyta "a co to to dziwne żółte coś ?"
  17. Zajadamy sami z uśmiechem i liczymy na to, że ktoś jeszcze się skusi

     ***
     Nie uwierzycie - moja żona nie dała się nabrać - powiedziała, że to zwykły biały ser z kurkumą i że go nie tknie bo wygląda nieapetycznie... No jak biały? Żółty jest i basta.