Blog o rzeczach prostych jak kiełbasa

on wtorek, 3 września 2013
To nie jest blog o rzeczach skomplikowanych. To jest blog o rzeczach prostych, najprostszych z możliwych. 


Nie twierdzę, że rzeczy wyrafinowane, dopracowane, oryginalne i niespotykane są złe. Często obserwuję ludzi skupionych na jakimś aspekcie życia, zdeterminowanych i niezwykle wytrwałych, umiejących doprowadzić coś do poziomu absolutnie nieosiągalnego dla zwykłego śmiertelnika. Myślę sobie wtedy, że to nie jest czas dla ludzi renesansu. Nie można skupiając się na wielu  dziedzinach na raz, osiągnąć poziom, który prezentują inni - wyspecjalizowani. Lecz nie każdy z nas jest gotów poświęcić się czemuś bez reszty (ja właśnie do takich należę). Co pozostaje zatem tym, którzy zamierzają kosztować życia z wielu talerzy? Według mnie pozostają im absolutne podstawy - prostota, która jest w obecnych czasach zapomniana, a która  stanowiła kwintesencję życia przez wiele lat.
Gdy myślę więc o ogrodzie to myślę o roślinach, które będą w nim rosły w sposób jak najbardziej naturalny. Chciałbym, żeby dawały sobie radę bez większego wysiłku (tak jak moja faworytka aronia), bez podpórek, oprysków, chuchania i dmuchania. Tak zresztą widzę ekologię - jako hodowlę tych gatunków, które są najnaturalniejsze dla danego regionu a przez to najlepiej przystosowane do radzenia sobie z lokalną pogodą i chorobami. Wszak o to chyba chodziło naszym przodkom - by mieć coś, co zapewni im jedzenie i nie zawiedzie w zimne lato. Nie chodziło im raczej o puchar działkowca za największego pomidora typu bawole serce. O ekologii napiszę pewnie jeszcze nie raz ale dziś chciałem skupić się na... kiełbasie.

Naszła mnie ostatnio ochota na zjedzenie na obiad zwykłej, smażonej kiełbasy z cebulą. "Ot takie proste jedzenie" - pomyślałem. Kiełbasę kupiłem w Lidlu, kosztowała dwadzieścia kilka złotych za kilogram więc wcale nie tanio. W domu przeczytałem sobie na spokojnie jej skład. Nie znam się specjalnie na tym co jest dla nas zdrowe a co szkodliwe ale przyznam, że byłem porażony ilością składników - generalnie wychodziła złotówka za każdy składnik... Powiedziałem więc "basta!", zaprosiłem sąsiada na grilla i nakarmiłem go Lidlową kiełbasą (tak na marginesie to nie mam nic przeciwko Lidlowi - w każdym, znanym mi, popularnym sklepie kiełbasy mają pokaźną listę składników), sam zaś postanowiłem zrobić coś naprawdę prostego i myślę, że mi się udało. Przepisu nie trzeba podawać, wystarczy zdjęcie, wszystko na nim jest znane i oczywiste, wszystko nasz dziad lub pradziad mógł znaleźć w granicach swojej wsi.

jeszcze jelito ale skrajnie niefotogeniczne

 I ja też się specjalnie nie najeździłem. Wino kupiłem w Lidlu (cóż za hipokryzja - i to na dodatek Chilijskie, no ale załóżmy, że nasz pradziad był Włochem i wina miał pod dostatkiem), czosnek na lokalnym bazarze, tymianek zerwałem w ogródku (kolejna z super-roślin nie wymagających żadnej opieki), karkówkę kupiłem w wiejskiej masarni, sól i pieprz w supermarkecie (przyznaję się uczciwie), no i jelito... Jelito kupiłem także w wiejskiej masarni ale nie w sklepie, tylko u samego szefa. Panie ekspedientki powiedziały mi, żebym udał się do budynku na tyłach gdzie po przejściu przez plastikową firanę znalazłem się w schludnym biurze. Za biurkiem siedział pan szef, który wysłuchawszy mnie, wysłał swojego pracownika do chłodni po pięć metrów jelita za pięć złotych (dlaczego kupiłem pięć metrów? nie mam pojęcia, naprawdę, nie pytajcie więcej). W domu zmieliłem mięso na grubym oczku (5mm) zmieszałem z posiekanym tymiankiem, wyciśniętym czosnkiem, solą, pieprzem i winem, po czym zakasałem rękawy i zabrałem się za nawlekanie jelita na specjalną końcówkę do kiełbas, która leżała nieużywana przez dziesięć lat w szufladzie z przyborami. Generalnie sprawa nie była trudna, coś jak zakładanie dużo za długich rajstop (a właściwie to kalesonów bo jelito jest dziurawe z obu końców).


 Zawiązałem supełek na końcu i przemieliłem wszystko jeszcze raz, nadziewając moją pierwszą kiełbasę. Jedyny problem jaki się pojawił to powietrze nadymające kiełbasę w pierwszej fazie mielenia - myślę że zapobiec temu można wiążąc supełek dopiero wtedy gdy mięso zacznie wyjeżdżać z maszynki. Tak czy siak, powietrze jakoś uleciało (z niezłym gwizdem) i kiełbasa została nadziana. Podzieliłem ją na pętka zakręcając co jakiś wypchane jelito wokół własnej osi. Dodatkowo, na zwężeniach oddzielających pętka zawiązałem supełki z krótkich kawałków jelita (miałem wrażenie, że gdy tego nie zrobię to wszystko mi się odkręci z powrotem).
jeszcze brzydka

 Kiełbasa została następnie wrzucona do gorącej wody i gotowana przez 30 min (myślę że mogło być krócej). Z 660g mięsa zostało 440g kiełbasy  co daje 100g produktu wyprodukowanego ze 150g mięsa - wynik raczej nie spotykany w niesuszonych kiełbasach ze sklepu. Gdy woda, w której gotowałem kiełbasę ostygła, zebrałem z niej pokaźną ilość smalcu co bardzo ucieszyło K, która nie przepada za tłuszczem i bardzo się cieszy gdy się on wytopi/wyparuje lub w inny sposób zdematerializuje. Ja, jako świeżo upieczony ekolog postanowiłem nic nie marnować i na zebranym smalczyku podsmażyłem moją kiełbasę i podałem z warzywami.
 już piękna i chrupiąca

Powiem wam szczerze - smakowała inaczej niż taka ze sklepu - miała bardziej zwartą konsystencję i wyczuwalny posmak czerwonego wina. Przetestowałem moje dzieło na sobie, K (żonie), N (córce) i M (mamie) - wszystkim smakowało a moje kochane dziecko, spytane wczoraj co chce na kolację (minął już ponad tydzień od zjedzenia całej kiełbasy) odpowiedziało, że "taką kiełbaskę, którą zrobił ostatnio tatuś" - mam tylko nadzieję, że nie uzależniłem dziecka od smaku wina...

1 komentarze:

marski pisze...

białą kiełbasę nie należy gotować tylko parzyć około 12 minut nie pozwalając aby się zagotowała .

Prześlij komentarz